Architektura gmachów publicznych w II Rzeczypospolitej. Funkcja, forma i idea
Funkcja, forma i idea – te trzy wartości miały dominujący wpływ na rozwój architektury gmachów publicznych w Polsce w okresie międzywojennym. Istniały oczywiście inne uwarunkowania, jak choćby kalkulacja ekonomiczna, czy możliwości, które dawał dostęp do nowych technologii. Jednakże ta łamigłówka, jak określić zależności pomiędzy zadaniem budynku, jego wyglądem i znaczeniem, dawała pole do poszukiwania indywidualnych rozwiązań, które dziś, po blisko 100 latach wciąż zachwycają logiką układów, pięknem artystycznym i ponadczasowym przesłaniem.
Gmach publiczny nie jest nigdy zwykłym opakowaniem dla odbywających się w jego wnętrzu czynności urzędowych, ale jest przede wszystkim komunikatem, który wybrzmiewa w przestrzeni miasta. Doskonale zdawano sobie z tego sprawę w Polsce w okresie międzywojennym, gdy budowanie siedzib urzędów, ministerstw, a nawet domów mieszkalnych było znakiem odradzającego się państwa. Idea ta realizowała się w różny sposób przy odmiennych zdaniach. Architektura okresu dwudziestolecia międzywojennego fascynuje bowiem ze względu na różnorodność kierunków artystycznych, które kształtowały wygląd budowli w tym krótkim okresie. Przyjrzyjmy się pięciu wybranym budynkom, które reprezentują zróżnicowane funkcje. Kształtowano je według odmiennych zasad estetycznych i w różny sposób wyrażano w nich ideę niepodległego państwa.
Dworce jak dworki – stacje kolejowe II Rzeczpospolitej
Trudna sytuacja ekonomiczna i walki o granice nie pozwalały w pełni cieszyć z odzyskania niepodległości. Pozytywny ładunek emocjonalny znajdował ujście w twórczości architektów, którzy przy projektowaniu nowych gmachów publicznych – znaków odradzającego się państwa – nawiązywali estetycznie do wzorów historycznych. Dość silnie odczuwano potrzebę budowania „polskiej” architektury, która obwieszczałaby przynależność ziem odradzającego się państwa do ojczystej tradycji. Była to potrzeba tym mocniejsza, że wcześniej zaborcy za pomocą architektury próbowali „kolonizować” polskie miasta, czego szczególnym przypadkiem było przebudowanie klasycystycznego pałacu Staszica w Warszawie na gimnazjum w stylu staroruskim, czy budowa soboru św. Aleksandra Newskiego na placu Saskim.
W tym kontekście za rokujący bardzo duże nadzieje uznano więc pomysł „repolonizowania” ziem poprzez budowę dworców kolejowych w tzw. stylu narodowym. Tak, jak żelazne drogi za pomocą szyn spajały państwo pod względem komunikacyjnym, tak też architektura budynków dworcowych miała szansę integrować kulturowo – za pomocą stylu – zjednoczone z trzech zaborów ziemie.
Naczelnikiem Wydziału Budownictwa Warszawskiej PKP był od 1918 r. architekt Romuald Miller. Spod jego ręki wyszły w latach 20. XX w. projekty typowe stacji kolejowych i indywidualnie projektowanych lub przebudowywanych dworców w Żyrardowie, Lublinie, Pruszkowie, Teresinie, Grodzisku Mazowieckim i Aleksandrowie Kujawskim. Najciekawszą z tych budowli był nieistniejący dziś dworzec w Gdyni, ukończony w 1926 r.
Niewielka osada rybacka Gdynia, zanim stała się w latach 30. wielkim portem handlowym, zaskarbiła sobie sympatię Polaków jako nadmorskie letnisko. Na początku wieku wybudowano przy brzegu dom kuracyjny, molo i urządzono miejsce do kąpieli. Dość senna przez większość roku wioska ożywiała się w miesiącach letnich, gdy przybywali do niej goście z głębi kraju. Właśnie na taki sezonowy gwałtowny wzrost ruchu zaplanowany został dworzec Millera w Gdyni. Składał się on z budynku z halą i biurami oraz obszernej części półotwartej. Wnętrze budynku zapewniało wygodne oczekiwanie na pociąg w mniej łaskawych ze względu na pogodę porach roku i wystarczało do obsługi niewielkiego lokalnego ruchu. W miesiącach letnich, gdy pojawiało się wielu gości, wykorzystywany był dziedziniec, wokół którego biegł ganek prowadzący do kas. W ten sposób podróżni mogli oczekiwać na świeżym powietrzu, a nie w dusznej hali, a równocześnie ganek chronił ich przed kaprysami pogody nad polskim wybrzeżem.
Architektura dworca w Gdyni zaprojektowana została przez Millera jako wariacja na temat polskiego „stylu narodowego”. Pozwólmy sobie na zastrzeżenie, że dziś historycy sztuki w ogóle wątpią, czy istniał jeden, wspólny dla polskiej kultury styl. Jednakże w początkach XX wieku spodziewano się, że nawet jeśli taki nie istniał, to powinien się narodzić. Na przełomie wieków na krótko popularny stał się „styl zakopiański” opracowany przez Stanisława Witkiewicza, zbytnio jednak kojarzył się z kulturą wybranego regionu, aby mogła przyjąć go reszta kraju. O wiele bardziej powszechnym wzorcem okazała się architektura dworku szlacheckiego, czyli połączenie budowli o charakterze obronnym z elementami klasycyzmu. Właśnie taki wzorzec stał się inspiracją dla dzieła Millera, choć obudował go jeszcze innymi akcentami kojarzącymi się z polskimi miasteczkami.
Dworzec miał bogato rozczłonkowaną bryłę. Dominującym elementem budowli była wysoka, szczupła hala główna zwieńczona uproszczonym szczytem schodkowym, niczym w prowincjonalnym gotyckim kościele. W prostokątnym polu w górnej części szczytu umieszczone zostało godło, wzorowane na orle z czasów Jagiellońskich, a poniżej zegar. Po bokach hali architekt umieścił skrzydła, których wyodrębnione narożniki przypominały alkierze w dworze obronnym. W pierwowzorze elementy te miały służyć do prowadzenia ognia flankującego, na dworcu były czystym zabiegiem artystycznym. Każda z brył przykryta była stromym, spadzistym dachem, a nakrycia alkierzy przełamano jeszcze w połowie tak, aby upodobnić je do budowli obronnych. Z tyłu hali głównej, po drodze na peron, znajdował się dziedziniec otoczony gankiem z przysadzistymi kolumnami o prostych głowicach, jak w szlacheckich dworkach. Pawilon od strony torów kolejowych wieńczyła natomiast renesansowa attyka.
Łącząc te wszystkie elementy, Miller chciał uzyskać wrażenie architektury „narodowej”, sentymentalnie polskiej, swojskiej. Zaprojektowane i przebudowane przez niego dworce kolejowe posługiwały się właśnie takim doborem elementów i detali. Nie wszystkim przypadło to do gustu. Surowy redaktor „Gazety Gdańskiej” z 16 lipca 1926 r. uznał dworzec za „zlepek dziwacznie zestawionych murów, spiczastych dachów, kolumienek, przybudówek, schodków, zakamarków i śmiesznych wykrętasów”, a krytyczne uwagi odnosiły się także do strony funkcjonalnej gmachu, gdzie poczekalnia drugiej klasy nie została wyposażona w dostateczną liczbę okien i nawet w ciągu dnia trzeba było palić światło elektryczne. Można przypuszczać jednak, że charakterystyczna budowla o dość oryginalnej, lecz harmonijnej interpretacji tradycyjnych elementów architektonicznych doskonale pasowała do atmosfery uzdrowiska letniego. Dworzec niestety nie miał szczęścia, gdyż w kilka lat po jego wybudowaniu ruch wzmógł się tak bardzo, że stał się po prostu zbyt mały, jak na potrzeby dynamicznie rozwijającego się miasta.
Monumentalny jak bank – gmach Pocztowej Kasy Oszczędności w Krakowie
W 1922 roku rozpoczęto w Krakowie wznoszenie gmachu Pocztowej Kasy Oszczędności. Budynek położony był na dość nietypowej, trójkątnej działce, u wylotu ul. Wielopole na planty Dietla. Siedzibę kasy zaprojektował architekt Adolf Szyszko-Bohusz, który zdobył wykształcenie w Petersburgu i Krakowie, a uzupełniał je podróżą studialną po Austrii, Czechach i Morawach. Zasłynął zarówno jako architekt, jak i konserwator zajmując się restaurowaniem i przebudową Zamku Królewskiego na Wawelu, Zamku Królewskiego w Warszawie i Zameczku Prezydenta w Wiśle. Szyszko-Bohusz otrzymał zadanie takiego opracowania wnętrza budowli, aby mieściła ona równocześnie funkcję banku i część mieszkalną dla jego pracowników. Przewidując jednak możliwość konieczności zwiększenia powierzchni biurowych w przyszłości, decydenci postawili warunek, aby mieszkania można było w łatwy sposób przerobić na pomieszczenia do pracy.
Szyszko-Bohusz przedstawił projekt monumentalnej budowli w duchu klasycyzmu akademickiego. Gmach zaplanowany był według wpajanych na akademiach sztuk pięknych prawideł, które miały pozwalać łatwo identyfikować ideową wymowę budynków. Trójkątny w planie gmach został spięty ze wszystkich stron monumentalną kolumnadą złożoną z plastycznych półkolumn w porządku korynckim, które przechodziły przez całą wysokość elewacji, aż do belkowania wspierającego wysoką attykę. Były one nie tylko ozdobą, ale także prawdziwym elementem konstrukcyjnym. Szczególnie imponujące wrażenie robił zaokrąglony narożnik od strony historycznej części Krakowa. Tu wyznaczone zostało wejście główne, nad którym umieszczono dużych rozmiarów kartusz z Orłem Białym. Poprzez westybul i klatkę schodową klient dostawał się do wielkiej sali operacyjnej na pierwszym piętrze, która miała wysokość czterech kondygnacji. Ozdobiono ją okładziną z marmuru kieleckiego i nakryto kopułą z latarnią.
Monumentalna architektura gmachu, który sprawiał wrażenie pałacu, czy też świątyni, została zaprzęgnięta przez Szyszko-Bohusza do uwypuklenia wagi Pocztowej Kasy Oszczędności. Tę instytucję bankową służącą powszechnemu odkładaniu oszczędności i udzielaniu pożyczek nazywano „ulem Narodu Polskiego”. Miała ona ogromne znaczenie dla rozwoju polskiej gospodarki, a wiele innych gmachów PKO wznoszonych w różnych miastach Polski przedstawiało interesującą architekturę.
Szkoła jak za Wazów – gimnazjum państwowe im. Stefana Batorego w Warszawie
Architekturę odwołującą się stylistycznie do tradycji, ale w innym ujęciu niż gmach PKO, przedstawił Tadeusz Tołwiński projektując gimnazjum państwowe im. Stefana Batorego w Warszawie. Budowa szkół w odrodzonej Polsce była uznawana za jeden z najbardziej istotnych symboli wolności. Odzyskawszy ją, niepodległe państwo zapewniało edukację młodzieży, czyli podstawę przyszłego dobrobytu obywateli.
Szkoła została zaprojektowana tak, aby spełniać warunki placówki nowoczesnej, zdrowej i poruszającej wrażliwość estetyczną młodych ludzi wkraczających w świat nauki. Wszystkie te wartości miały być przeciwstawieniem dotychczasowych warunków nauczania w czasie zaborów. Zarezerwowanie przy szkole terenu na zieleń, boiska i ogród było wyrazem troski o rozwój fizyczny i wymagania zdrowotne placówki. Niewiele szkół miejskich spełniało wówczas takie standardy. Dość często spotykało się szkoły działające w kamienicach, gdzie mieszkania zamieniano na klasy, a brakowało podstawowego programu funkcjonalnego. Zmianę ilościową przyniósł dopiero wieloletni program budowy placówek oświatowych w II RP.
Gimnazjum im. Batorego miało więc stanowić wzorcową szkołę z pełnym wyposażeniem. W piwnicy znajdowały się szatnie, kotłownia, kuchnia, jadalnie, a nawet pływalnia. Na parterze umieszczono salę gimnastyczną, robót ręcznych oraz klasy do nauki. Te ostatnie znalazły się także na piętrze, gdzie zlokalizowano specjalnie wyposażone pracownie chemii, fizyki oraz przyrody. Duża aula wyposażona została w wysokie okna, które stanowiły równocześnie ważny element plastyczny fasady.
Szkoła została zaprojektowana na dość tradycyjnym czworokątnym planie z zamkniętym wewnętrznym dziedzińcem. Zarówno układ bryły, jak i detal architektoniczny odwoływał się do architektury pałacowej z czasów Wazów, jednak został modernistycznie przetworzony. W wyglądzie zewnętrznym dominujące wrażenie sprawiała osiowość i symetria. Długi chodnik prowadził od bramy wprost do centralnie umieszczonego portalu wejściowego. Główna, środkowa część fasady, nieco niższe jej boczne przedłużenia i załamane pod prostym kątem krótkie skrzydła nakryte były spadzistym dachem przypominającym architekturę Zamku Ujazdowskiego. Narożniki zostały optycznie wzmocnione przez boniowanie, a otwory ozdobione zredukowanymi szczytami. Najwyższe w fasadzie były okna pierwszego piętra oświetlające wspomnianą aulę. Architekt umieszczając ją właśnie w tym miejscu odwoływał się do tradycji piano nobile, czyli lokowania wyższych, reprezentacyjnych sal na pierwszym piętrze.
Ministerstwo jak świątynia – Ministerstwo Edukacji Narodowej w Warszawie
Ministerstwo Edukacji Narodowej mieści się w alei Jana Chrystiana Szucha 25 w Warszawie. Przed wojną nosiło ono nieco bardziej skomplikowaną nazwę Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Budynek zaprojektował architekt Zdzisław Mączeński, który zdobył sobie uznanie dużą liczbą realizacji, otrzymanymi nagrodami i długoletnią pracą dydaktyczną na Politechnice Warszawskiej.
Gmach leży na działce odchodzącej daleko od ulicy. Przechodnie z reguły nie zdają sobie z tego sprawy, gdyż widzą samą fasadę, która zajmuje całą długość budynku od ulicy. Architekt rozplanował na tym terenie biurowiec o tradycyjnym zwartym typie zabudowy z sześcioma wewnętrznymi dziedzińcami doprowadzającymi światło do pomieszczeń w głębi ministerstwa. Było to rozwiązanie ekonomiczne, ale z pewnością nie należało do ówczesnej architektonicznej awangardy.
Ciekawe jest porównanie pierwszych projektów budynku z ok. 1925 r. z tymi z 1927 r., które ostatecznie zostały przeznaczone do realizacji. Mączeński początkowo rysował fasadę, której bardzo bliski był duch tradycji akademickiej. Starał się jednak nadawać historycznym detalom zgeometryzowane formy, co mocno zbliżało je do stylu art déco. W drugiej fazie projektowania Mączeński zmienił inspiracje, porzucił drobne formy i zaproponował wyrazistą, zdecydowaną, a nawet nieco brutalną architekturę. Zalicza się ją do zmodernizowanego lub zredukowanego klasycyzmu, choć wiele osób dostrzega przede wszystkim podobieństwo do architektury faszystowskich Włoch.
Mączeński postawił przed sobą zadanie uzyskania mocnego efektu, a jego siła miała płynąć z czytelności, czyli prostoty użytych środków. Mnogość detalu czy złamanych powierzchni grających drobnymi światłocieniami nie była mu potrzebna. Zredukował więc poważnie elementy fasady pozostawiając jedynie podstawową grupę podziałów poziomych i pionowych. Na podłużnej fasadzie budynku mocno zaakcentowane zostały linie poziome, które układają się w trzy strefy: cokół z oknami piwnic, pas pierwszej kondygnacji, oddzielony gzymsami i wzbogacony prostymi poziomymi liniami boniowania oraz płaszczyznę trzech wyższych pięter, która zwieńczona jest delikatnym fryzem i lekko wysuniętym prostym gzymsem. Tę spokojną poziomą kompozycję przecina w samym środku monumentalny, uzbrojony w pionowe linie portyk, prowadzący do głównego wewnętrznego dziedzińca.
Portyk sprawia silne wrażenie. Człowiek staje się mały i słaby wobec tej architektury, ma ona zdecydowanie wyniosły wyraz, a nawet opresyjny, jest niczym świątynia potężnego bóstwa. Przyczyniają się do tego środki kompozycyjne użyte przez architekta, czyli przeskalowana, wyciągnięta na wysokość czterech kondygnacji brama, wsparta na czterech parach potężnych, prostych filarów. Mączeński użył tu tych samych elementów, które spotykamy w tradycyjnej architekturze, ale zamiast wdzięku i lekkości, projektant wydobył z nich moc i oschłość. Osiągnął to poprzez redukcję detalu: niuansów, profilów, przejść, akcentując tylko proste formy. Nad portykiem wykuty został wizerunek Orła Białego o dość mocno stylizowanych kształtach, zgodnych z architekturą budynku. Choć od 1927 r. obowiązywał oficjalny wzór godła opracowany przez Zygmunta Kamińskiego, to dość interesującą tradycją stało się wykonywanie wizerunków orła w różnych wariacjach na gmachach państwowych.
Nie tylko środki architektoniczne mogą oddziaływać na przechodnia, ale także świadomość historii, w tym przypadku dość ponurej, związanej z okresem okupacji, kiedy to gmach został zajęty przez gestapo.
Optymistyczną pamiątką po czasach międzywojennych jest wyposażenie gmachu ministerstwa. Wnętrza budynku urządzono w stylu art déco według projektu Wojciecha Jastrzębowskiego. Gabinety wypełniały meble o prostych, lecz eleganckich kształtach, ściany pokryła boazeria i tkaniny z wyróżniającym się wzorem załamanych linii, w korytarzach zaś zapanował sielankowy nastrój uzyskany dzięki pokryciu ścian delikatnym błękitnym marmoryzowaniem i jasnym powierzchniom sufitów. Od czasu pamiętnej wystawy sztuk dekoracyjnych w Paryżu w 1925 r., gdzie polski pawilon zyskał sobie międzynarodowe uznanie, duże nadzieje łączono z polską odmianą stylu art déco licząc, że stanie się on stylem narodowym. Wnętrza ministerstwa są wspaniałym świadectwem tego momentu w polskiej historii sztuki. Zachowały się one w bardzo dobrym stanie, co jest rzadkością w Warszawie.
Biurowiec niczym okręt – gmach Zakładu Ubezpieczeń Społecznych w Gdyni
Zaledwie 10 lat po oddaniu do użytku wspomnianego wcześniej dworca kolejowego w Gdyni, miasto było już liczącym się portem morskim i poligonem architektury modernistycznej. Rozwijająca się dynamicznie Gdynia była równocześnie manifestem polskiej przedsiębiorczości i nowoczesności. A środkiem do unaocznienia tego faktu i natchnieniem dla architektów stała się estetyka… wielkich statków.
Lata 30. zdominowane zostały przez nurt architektury nowoczesnej. Miała ona różne oblicza, od szczytnej idei budowy bloków mieszkalnych dla najuboższej części społeczeństwa, poprzez logiczne układy brył urzędów, aż po luksusowe kamienice budowane pod wynajem. Hasłem, które łączyło te różne realizacje, była idea „funkcja określa formę”. Priorytetowe było zadanie danej części gmachu, od którego zależała jej wielkość, kształt i umiejscowienie w całości. Budynki miały być „maszynami do…” mieszkania, pracowania i wypoczywania.
Moderniści nie ustrzegli się jednak przed uleganiem wpływom zwykłej mody. Samochody i samoloty wyposażone w silniki spalinowe zachwycały mocą, przerażały rykiem i budziły podziw uzyskiwaną prędkością. Żadne jednak pojazdy nie mogły równać się potężnym statkom pasażerskim, które w I połowie XX w. przeżywały swój szczytowy moment popularności i prestiżu, osiągając przy okazji niespotykane wcześniej rozmiary. Polska mogła poszczycić się użytkowaniem dwóch nowiutkich, ogromnych transatlantyków „Piłsudskiego” i „Batorego”. Zachwycać mógł każdy aspekt tych olbrzymich jednostek. Niesamowita skala, gdy wstępujący na pokład człowiek czuł się, jakby wchodził do pływającego miasteczka, a nie statku. Najnowsze techniczne urządzenia, które ułatwiały podróżowanie. Eleganckie wnętrza, zaprojektowane ze smakiem przez najlepszych polskich artystów. Wreszcie świadomość, że wkrótce po odzyskaniu niepodległości Polska mogła wysyłać te dumne jednostki w rejs „na drugi koniec świata”, czyli za Atlantyk.
Nie tylko Polacy byli pod czarem estetyki elementów okrętowych: okrągłych okienek, rurek, balustrad, masztów, nadbudówek, balkoników, w statkach kochała się wówczas cała Europa. Ale to, co dla Francuzów i Włochów stanowiło jedno z wielu oblicz wspaniałości zachodniego świata, dostępnego dla nich na wyciągnięcie ręki i będącego czymś niemal powszechnym, w Polsce było witane jako szczególny powód do dumy. Powątpiewano w prawo Polaków do własnego państwa, niemalże odebrano dostęp do morza, a jednak Polska mogła poszczycić się transatlantykami tej klasy! Były one eleganckie, ale nie przeładowane bogactwem, gdyż z góry zakładano, że korzystać z nich będą pasażerowie o ograniczonym budżecie. Choć wielu Polaków wybierało się na nich w kurs tylko w jedną stronę – migrując do Ameryki – to ci, którzy odbywali rejs w celach wypoczynkowych, pragnęli część z tej estetyki zabrać ze sobą do domu. Dzięki popularności statków wiele kamienic, willi, domów „ubranych” zostało w elementy „stylu okrętowego”, którego łatwo rozpoznawalnymi elementami są często spotykane w starych dzielnicach, niewielkie oble zakończone balkoniki przypominające pomosty na statku.
Władze instytucji też nie miały nic przeciwko temu, aby ich biurowce sprawiały wrażenie potężnych i nowoczesnych statków. Do takich gmachów należał budynek Zakładu Ubezpieczeń Społecznych w Gdyni przy ul. 10 lutego. Został on zaprojektowany przez Romana Piotrowskiego i wybudowany w latach 1935-1936. Jest to jedna z najważniejszych i najbardziej prestiżowych ulic miasta, można nią dojść do portu. Główna bryła potężnego gmachu stoi wzdłuż ulicy, a jej zaokrąglony, wschodni kraniec skierowany jest w stronę morza. Dzięki temu biurowiec sprawia wrażenie, jakby był statkiem wypływającym z Gdyni w rejs. Na całej elewacji ciągną się długie poziome pasma okienne, niczym liczne okienka w transatlantyku. Do masywnej poziomej części budynku usytuowanej przy ulicy dostawiony został wyższy blok. Obie te bryły przenikają się tworząc abstrakcyjną kompozycję o dużej sile wyrazu. W widoku z drugiej strony ulicy 10 lutego, wyższa część gmachu jest prawie niewidoczna i pojawia się tylko jako rodzaj belwederku z masztem, czy znów przypomina okrętową nadbudówkę.
Po przeciwnej stronie skrzyżowania, przy którym stoi dawny biurowiec ZUS-u, w 1936 r. wybudowano z kolei gmach Funduszu Emerytalnego BGK według projektu Stanisława Ziółkowskiego. Architekci obu budynków posługiwali się estetyką dojrzałego modernizmu. Poszukiwali piękna nie w mnogości detali, ale w grze brył, zestawianiu form geometrycznych. Dzięki temu dawne biurowce ZUS-u i BGK tworzą jeden, spójny zespół.
Ten subiektywny przegląd architektury gmachów publicznych II Rzeczypospolitej w żadnym mierze nie dąży do wyczerpania tematu, ale jego zadaniem jest naszkicowanie najbardziej charakterystycznych kierunków w rozwoju polskiej architektury okresu międzywojennego. Dziedzictwo tego okresu ostatnio – po dekadach zapomnienia – jest coraz bardziej doceniane, a stało się nawet modne. Warto nie poprzestawać tylko na estetycznym zauroczeniu, ale przyjrzeć się wartościowej głębi tych budynków, które prócz interesujących kształtów i funkcjonalnych wnętrz, posiadały także wzniosłe odwołanie do idei niepodległości i przedsiębiorczości. Nie był to w żadnej mierze pusty slogan.
Autor: Krzysztof Mordyński