Kontrast
Wielkość czcionki

Popularność sportu w II RP

Pierwsze lata II Rzeczpospolitej, to walka o granice, o kształt państwa polskiego i jego odbudowę. Wydawać by się mogło, że sport schodził wtedy na drugi plan, chociaż…

Przyjrzyjmy się, co działo się na Górnym Śląsku przed plebiscytem w marcu 1921 r. Zauważono, że w okręgach plebiscytowych sport jest szalenie popularny i że wykorzystują to Niemcy. Wobec tego nasze siły sportowe z Warszawy, Lwowa czy Poznania pospieszyły rodakom z odsieczą. Pogoń Lwów, Polonia Warszawa czy poznańska Warta grały kilkanaście spotkań z miejscowymi drużynami, a przed spotkaniem uczyły zasad gry w piłkę nożną i trenowały polskich Ślązaków.

Niektórzy sportowcy zaangażowali się także w wydawanie tygodnika „Sportowiec”. Był to pierwszy polskojęzyczny periodyk wydawany na Górnym Śląskuod lutego 1920 r. do kwietnia 1921 r.Redagowali go piłkarze „Polonii”: Tadeusz Grabowski, Michał Hamburger, Wacław Gebethner, Marian Strzelecki, a także Kazimierz Biernacki z warszawskiego AZS. Czasopismo odegrało ogromną rolę w rozwoju polskiej organizacji i towarzystw sportowych na Górnym Śląsku, wypierając skutecznie niemieckie gazety sportowe. W okresie plebiscytu „Sportowiec” został przekształcony w organ prasowy Wydziału Wychowania Fizycznego polskiego Komisariatu Plebiscytowego.

Wszystkie te działania były oczywiście drogą walki o Śląsk i miały przyczynić się do głosowania za Polską.

frontowa strona gazety z lat dwudziestych

Tygodnik sportowy wydawany na Śląsku w czasach przedplebiscytowych.

Gdy tylko zewnętrzna sytuacja polityczna się ustabilizowała, sport w II RP pokazał swą magię. Można wręcz powiedzieć, że oczarował tłumy. Stał się bardzo popularny, a fotografie najlepszych sportowców zaczęły trafiać na pierwsze strony gazet niczym zdjęcia gwiazd filmowych. Zostało to znakomicie zobrazowane w popularnym wówczas powiedzeniu: Kto najlepiej Polskę sławi: Jan Kiepura pyskiem, Konopacka dyskiem. Powiedzenie to powstało zaraz po zdobyciu przez Halinę Konopacką olimpijskiego złotego medalu w rzucie dyskiem w 1928 r., pierwszego dla Polski. Gdy złota medalistka i rekordzistka świata wracała już z igrzysk w Amsterdamie, była przyjmowana przez Polaków entuzjastycznie. Na trasie jej przejazdu zbierały się tłumy, była obsypywana kwiatami, a depeszę z gratulacjami wysłał jej sam Prezydent RP Ignacy Mościcki.              

Zaraz po tym sukcesie rozsławiającym imię Polski, w dalekiej Argentynie grupa naszych rodaków dała się porwać temu entuzjazmowi i oto tam, w Ameryce Południowej, powstał Polski Klub Sportowy Helena. Nie miejmy za złe naszym polonusom, że pomylili imiona, bo Konopacka to przecież Halina, a nie Helena. Chcieli dobrze, a byli autentycznie dumni z pierwszego historycznego olimpijskiego złota dla Polski!           

Halina Konopacka

Halina Konopacka, pierwsza polska złota medalistka olimpijska. Zbiory Roberta Gawkowskiego

Pod koniec lat dwudziestych kolejną oznaką popularności sportu w kraju było pojawianie się jak grzybów po deszczu klubów sportowych.            

W 1921 r. było tylko 5 klubów należących do Warszawskiego Okręgowego Związku Piłki Nożnej. Rok później 19, a w 1930 r. już ponad 100 klubów! Futbol był najpopularniejszym sportem, a na najważniejsze spotkania miejscowych drużyn przychodziło niekiedy ponad 10 tysięcy widzów. W Krakowie, Lwowie czy na Śląsku było jeszcze lepiej.           

Najwyższa frekwencja była jednak podczas najważniejszych spotkań międzynarodowych. Warto tu przypomnieć popularność sportu w Warszawie, jeszcze przed wybuchem I wojny światowej. Na początku lata 1914 r. z reprezentacją Warszawy grała sławna Sparta Praga. To, że warszawiacy dostali baty (przegrali aż 1:11) zdziwienia nie wzbudziło, ale to, że na mecz przyszło „aż” 1000 widzów, to owszem. Tysiąc osób zatem na najważniejszym meczu w sezonie!           

Sześć lat później ten sam stadion na Agrykoli gościł najlepsze polskie drużyny: tutejszą Polonię oraz gościnnie Cracovię (wynik 0:6 dla drużyny krakowskiej). Na mecz przyszedł komplet widzów: 6 tysięcy, a wśród nich marszałek Józef Piłsudski. Siedem lat później, w 1928 r. na Agrykoli reprezentacja Polska grała mecz z USA, zakończony wynikiem 3:3. Tym razem przyszedł nadkomplet widzów, podobno 8 tysięcy, a niektóre gazety podawały, że nawet 10 tysięcy! W loży honorowej zasiadał prezydent RP Ignacy Mościcki. Media pisały, że mecz chciało obejrzeć drugie tyle widzów, ale stadion na Agrykoli z gumy nie był, nie dał się rozciągnąć. Niektórzy młodsi widzowie powchodzili więc na okoliczne drzewa.           

prezydent stoi na trybunie ozdobionej flagą amerykańską

Prezydent II RP I.Mościcki na loży honorowej stadionu na Agrykoli, podczas meczu piłki nożnej: Polska-Stany Zjednoczone, 1928 r. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Stało się jasne, że stary stadion na Agrykoli stał się niewystarczający na mecze z gatunku tych „z górnej półki”. W 1930 r. oddano do użytku obiekt Legii, czyli nowoczesny stadion Wojska Polskiego. Tu już pomieścić się mogło o wiele więcej widzów. W 1936 r. na hit sezonu – mecz Polska-Niemcy –przyszło 35 tysięcy widzów (sukces Polaków, bo zremisowaliśmy 1:1). Polska Agencja Telegraficzna podała informację o nawet 40 tysiącach oglądających! Przekraczało to oczywiście  pojemność stadionu. Rzecz w tym, że kilka tysięcy biletów pojawiło się na stołecznym bazarze nielegalnie. Okazało się, że na Kercelaku sprzedawano sfałszowane bilety. Nikt nie był w stanie ich odróżnić, stąd nadwyżka widzów na meczu z Niemcami. Ludzie byli ściśnięci jak sardynki. Kibice stali tuż za linią oznaczającą kres boiska. Sędzia boczny dosłownie deptał po niesfornych widzach wychylających się za bardzo.           

Sport był także popularny wśród elit artystycznych czy politycznych II RP. Przyzwyczajono się, że na najważniejsze zawody sportowe przychodzi nie tylko gawiedź, ale też „śmietanka towarzyska”. Bywali aktorzy, oficerowie, politycy, burmistrzowie. W Krakowie i Krynicy mecze hokejowe oglądał Jan Kiepura. Zawodom hippicznym przyglądał się sam Bolesław Wieniawa Długoszowski, a mecze piłkarskie swojej Polonii (swojej, bo przez 11 lat był prezesem tego klubu) oglądał Kazimierz Sosnkowski. Na tym samym stadionie przy ul. Konwiktorskiej często pojawiał się Adolf Dymsza, który grał zresztą w rezerwach Polonii. Uznawany był za swoistego „króla kibiców”, a jego głośne „Polonia Aleez” podchwytywała ponoć cała trybuna.           

Innym często obecnym, choć cichym widzem, był popularny aktor filmowy Michał Znicz (Feiertag). Znicz uczęszczał na mecze swojego Makabi i zasiadał skromnie, za bramką skrzętnie coś notując. Jego marzeniem, nigdy nie ziszczonym, było zostać asem bramkarskim. Miał zeszyty pełne własnych notatek o interwencjach bramkarzy i ich błędach.           

Popularność sportu wykorzystywało Polskie Radio, coraz częściej nadające sprawozdania z ciekawych wyścigów, mitingów, meczów. Zaczęło się w 1927 r. od transmisji z międzynarodowych zawodów narciarskich w Zakopanem, kilka miesięcy później z międzynarodowych regat wioślarskich w Brdyujściu pod Bydgoszczą.           

Michał Znicz jako bramkarz w jasnym piłkarskim stroju

Znany aktor filmowy Michał Znicz był kibicem warszawskiego Makabi i chętnie grywał w pokazowych meczach reprezentacji aktorów na bramce, Warszawa 1938 r. Narodowe Archiwum Cyfrowe

W następnych latach radiowe transmisje były i lepiej realizowane, i ciekawsze. Ściągały przed odbiorniki coraz więcej słuchaczy, a jeden z rekordów słuchalności padł podczas transmisji z igrzysk olimpijskich w Berlinie. Przyjrzyjmy się relacji z arcyważnego, półfinałowego meczu futbolowego Polska-Austria w 1936 r. Sklepy sprzedające odbiorniki radiowe przeżywały wtedy oblężenie, tym bardziej, że w ramach reklamy wystawiano radio na zewnątrz i nastawiając na cały regulator, umożliwiano słuchanie relacji ludziom zgromadzonym przed sklepem. Świadek takiej relacji wspominał:

Jest! Mamy bramkę![…] Tłum kołysze się i huczy. Na twarzach błysk radości. Pada okrzyk: Niech żyją! Wysoko ponad głowami wylatują czapki młodocianych entuzjastów. Nie tylko młodzieży udziela się ten entuzjazm. Jakiś brodaty handlowiec w długiej czarnej kapocie bije zajadle w dłonie i krzyczy: Brawo! Bis! A oto znów jakaś zasuszona staruszka w staroświeckiej mantylce, nabożnie składa ręce, szepcząc zgrzybiałymi wargami: O mój Boże, mój Boże… Ręczę, że jak żyje, nie widziała meczu piłkarskiego, nie była na boisku sportowym, a jednak i ją także porwała ta potężna fala zwycięskiej radości.           

Opisana radość finalnie już taka zwycięska jednak nie była. Polska przegrała z Austrią 1:3. Zwycięzcą bez wątpienia okazał się sport, bo jego popularność sięgnęła zenitu. 

Czy sport łączył czy dzielił narodowości?            

Sport zaczął oznaczać nie tylko rywalizację na boisku, ale i na trybunach, a boiskowe incydenty w coraz większym stopniu prowokowały kibiców różnych narodowości. Rzecz jasna szczególnie wtedy, gdy grały dwie określone narodowościowo drużyny. A przypomnijmy, że II Rzeczpospolita była państwem wielonarodowościowym, że mieszkali to Ukraińcy (16%), Żydzi (10%), Niemcy i Białorusini (po 2-3%). Trzy pierwsze narodowości miały swoje drużyny i aspiracje sportowe.            

Zacznijmy od polsko niemieckich stosunków sportowych i od z pozoru nic nie znaczącego meczu rozegranego jesienią 1918 r. Rywalizacja sportowa w Łodzi pomiędzy ŁKS a niemiecką drużyną Sturm, w przededniu niepodległości, nie przebiegała spokojnie. Ostra gra z obu stron spowodowała nerwową atmosferę. W pewnym momencie napastnik niemiecki sfaulował polskiego bramkarza. W reakcji polska w większości publiczność najpierw zaczęła obrzucać graczy Szturmu inwektywami, potem wznosić antyniemieckie i niepodległościowe hasła, a na końcu zaczęła rozbrajać obecnych na meczu widzów w niemieckich mundurach. Zwykła burda stadionowa zamieniła się w patriotyczny zryw. Legenda głosi, że tak właśnie zaczęła się w Łodzi akcja rozbrajania Niemców.           

W następnych 2-3 latach nie było łatwiej, bo Powstania Śląskie i w Wielkopolsce spotęgowały wzajemne urazy polsko-niemieckie. Początkowo Niemcy odmawiali gry w polskich rozgrywkach, Polacy zaś apelowali do swoich rodaków grających w niemieckich klubach o szybkie przejście do polskiego towarzystwa. Dopiero w 1924 r. mniejszość niemiecka uznała polskie związki sportowe za swoje (w sensie państwowości) i od tego momentu Niemcy w Polsce brali udział w życiu sportowym II RP. Dodajmy, że niekiedy z sukcesami. Piłkarze 1.FC  Katowice w pierwszych rozgrywkach ligowych długo byli liderami. To z tego niemieckiego klubu wywodził się legendarny Ernest Wilimowski. W latach międzywojnia aż 10 olimpijczyków występujących w biało-czerwonym stroju to z pochodzenia Niemcy. Przypomnijmy znakomitego piłkarza Warty Poznań Fryderyka Scherfke, albo też narciarza Wilhelma Weinschencka, czy pływaka Joachima Karliczka.           

drużyna FC Katowitz w ciemnych koszulkach i białych spodenkach

Drużyna niemiecka FC Katowitz w 1927 r. sensacyjnie była przez długi czas liderem polskich ligowych rozgrywek. Zbiory Thomas Urban

Łatwe to współżycie na niwie sportowej nie było, tym bardziej, że część klubów lgnęło do narodowosocjalistycznej retoryki Hitlera. Niektóre z nich zostały rozwiązane (np. 1.FC Katowice) przez komisariat rządu.           

Dużo łatwiejsze były relacje polsko-żydowskie. Nie mieliśmy wojny polsko-żydowskiej, Żydzi nie byli tu okupantami. Wielu z nich przesiąkniętych było polską kulturą i nie miało żadnych awersji do rodzącego się państwa polskiego. Żydowskie kluby: Makabi, Hapoel, Bar Kochba, Hakoah czy Gwiazda, uczestniczyły w polskich rozgrywkach, a najlepsi sportowcy bywali reprezentantami kraju. Dość przypomnieć sławnego boksera żydowskiej Warszawy Szapso Rotholca albo fakt, że pierwszego historycznego gola dla reprezentacji Polski strzelił w 1922 r. Józef Klotz, na co dzień piłkarz Jutrzenki Kraków (gol padł w meczu ze Szwecją, wygranym 2:1).           

Oczywiście, nie oznacza to, że stosunki w sporcie układały się idealnie. Po raz pierwszy animozje polsko-żydowskie ujawniły się latem 1924 r., podczas meczu warszawskiej Polonii z goszczącym w Warszawie żydowskim Hakoahem Wiedeń. Nerwowa atmosfera zapanowała już przed meczem. Uczestnik tego spotkania, Jerzy Bułanow, tak po kilkunastu latach to wspominał:

Tłum widzów, który oblegał bramy Agrykoli połamał żelazne ogrodzenia i jak tabun dzikich koni, wpadł na trybuny i galerie.(…) Policja nie jest wstanie powstrzymać tłumu. Sędzia spotkania tak dalece czuł się niepewnie, że wbiegł na boisko trzymając mały pistolet w kieszeni.           

Wskutek ostrej gry zapanowała nerwowa sytuacja na boisku i na trybunach. Z jednej strony kibice żydowscy głośno dopingowali Hakoah, z drugiej Polacy Polonię. Polaryzacja była ogromna. Służby porządkowe nie mogły sobie z tym poradzić i zapachniało grozą, na szczęście sytuację wyjaśniła… gigantyczna ulewa i burza z piorunami. Arbiter po przerwie nie wznowił już meczu, a rozgorączkowane głowy rozpierzchły się czym prędzej do domów. I tak aura zapobiegła bójce, jakiej do tej pory świat sportowej Warszawy nie widział.           

Opisywane zajścia związane były z sytuacją polityczną. Rząd Grabskiego ustalał wówczas zasady współpracy z mniejszością żydowską i regulował sprawy szkolnictwa mniejszości narodowych. I choć Polonia nie była klubem endeckim – grał w jej barwach Michał Hamburger (warszawski Żyd) – to mecz wywołał reakcje skrajnie nastawionych polskich i żydowskich kibiców.            

Kilka dni po przerwanym meczu prasa, obojętnie przez kogo wydawana, apelowała o spokój. „Polska Zbrojna” w kontekście meczu Hakoahu z Polonią pytała: Czy to ma być walka ras? Istniała poważna obawa, że zaplanowany za kilka dni mecz między reprezentacją Warszawy i Hakoahem zostanie odwołany. Jednak po apelach związków piłkarskich i klubów warszawskich, a także po wzmocnieniu patroli policji, mecz odbył się. Tego dnia stadion na Dynasach przypominał twierdzę. Po raz pierwszy pojawiły się patrole policji konnej, a przed wejściem na stadion drobiazgowo sprawdzano każdego kibica, wskutek czego przed wejściem utworzyły się gigantyczne kolejki. Cel osiągnięto, bo mecz odbył się w miarę spokojnej atmosferze.           

Przez następnych 10 lat taka sytuacja, jak podczas przyjazdu wiedeńskiego Hakoahu, nie powtórzyła się. Tu i ówdzie dochodziło do burd między kibicami polskich i żydowskich klubów, ale nie na taką skalę.           

Sytuacja uległa pogorszeniu pod koniec lat trzydziestych. W 1938 r. doszło do tego, że Warszawski Dziennik Narodowy z radością zauważył nieobecność znakomitego Szapsy Rotholca w drużynie reprezentacji Warszawy, pouczając przy tym: „Należy pamiętać, że zawsze jednak przyjemniej przegrać bez żydów w składzie, niż wygrać z żydowska pomocą”. W tym samym roku lawinowo rosło zjawisko wykluczania klubów żydowskich ze struktur sportowych. Najbardziej znane było stanowisko Ligi PZPN żądające usunięcia Żydów-arbitrów z sędziowania spotkań. Warto podkreślić, że jedynie Cracovia i Polonia zaprotestowały, a ŁKS wstrzymał się od głosu. Jeszcze dalej poszły uchwały Poznańskiego Związku Piłki Nożnej, polecające swym delegatom głosowanie za wykreśleniem wszystkich klubów żydowskich z PZPN.           

Na szczęście pomysłom jawnie antysemickim sprzeciw postawił organ kontrolujący sport w II RP: Państwowy Urząd Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego, który zauważał, że są one sprzeczne z konstytucją państwa polskiego. Cóż, Polska nie była samotną wyspą-Utopią i wpływy z sąsiedniego państwa docierały do rozgorączkowanych umysłów.           

Najwięcej problemów miała jednak sportowa współpraca z klubami ukraińskimi. Narody polski i ukraiński podzielone zostały wojną o Lwów. Raczkujący sport ukraiński na początku lat dwudziestych odmawiał współpracy z polskimi instytucjami. Dopiero w 1928 r. doszło do „pojednania sportowego”. Najlepszy ukraiński klub Lwowa ST Ukraina dostał od razu prawo startu w A klasie. Delegata ukraińskiego dopuszczono do Lwowskiego Okręgowego Związku PN.           

Dziesięć lat później ta sama Ukraina walczyła z polskim Junakiem Drohobycz o pierwsze miejsce w lidze okręgowej. Do Drohobycza maszerowała dwutysięczna grupa Ukraińców, pod sztandarami swego greckokatolickiego kościoła, by dopingować swój klub. Nic to nie dało, Junak wygrał i tego dnia świętował polski Drohobycz.           

Czy wobec powyższych informacji można ryzykować twierdzenie, że sport bardziej gasił antagonizmy narodowe niż je rozogniał? Można, bowiem animozje i burdy stadionowe najczęściej wynikały ze skomplikowanej sytuacji politycznej, a nie z samego faktu uprawiania kultury fizycznej. Zauważmy zaś to, że we wspólnych związkach sportowych mogli działać Polacy, Żydzi, Niemcy i Ukraińcy – bywało, że przedstawiciele mniejszości nawet przewodzili lub grali kluczową rolę (tak jak w Warszawie, gdzie Zelik Rusecki był prezesem WOZPN). Sport łączył, gdy formowano reprezentację krajową, w której mogli występować przedstawiciele mniejszości. Prasa żydowska z radością informowała o sukcesie Konopackiej czy Kusocińskiego. Wspólnie sportowcy różnych narodowości wystawiali reprezentacje regionów lub miast. W piłkarskiej reprezentacji Lwowa trzon stanowili Polacy, ale byli też i piłkarze ukraińscy i żydowscy. W ten sposób na tej samej trybunie dopingowali reprezentacje Lwowa mieszkańcy tego miasta: Polacy, Żydzi i Ukraińcy.           

Łączyły też… pieniądze zarabiane na organizacji spotkań. Działacze sportowi szybko zauważyli, że jeśli walczą dwie drużyny różniące się pod względem narodowym, to przychodzi na spotkania więcej widzów. Mecz stawał się dochodowy i było co potem dzielić. Jeden z działaczy AZS przyznawał po latach szczerze: Jak nam brakowało pieniędzy, to organizowaliśmy mecze z Gwiazdą, Hapoelem lub Makabi. Gdy ta ostatnia drużyna (bardzo popularna w środowisku żydowskiej Warszawy), spadła z A klasy, to w WOZPN zastanawiano się, czy degradacji nie wstrzymać „z powodów finansowych”. Przecież spadek Makabi oznaczał mniejsze wpływy za bilety także u wszystkich innych klubów A klasy!       

kibice sportowi siedzą przytuleni do drzew, obserwując z wysoka mecz piłki nożnej

Mecz piłki nożnej TS Wisła Kraków – Chelsea FC na stadionie Wisły Kraków rozegrany z okazji 30-lecia Towarzystwa Sportowego Wisła Kraków, 1936. Narodowe Archiwum Cyfrowe

    

Wspólnym problemem sportowców polskich, niemieckich, ukraińskich i żydowskich był też konserwatyzm obyczajowy. Oto bowiem w 1930 r. w podwarszawskich Włochach miejscowi parafianie sprzeciwiali się graniu w piłkę, bo boisko było oddalone zaledwie 100 metrów od kościoła i wierni gorszą się widząc skąpo ubranych piłkarzy. Kilka lat wcześniej podobny widok zatrwożył mazowieckich chłopów, gdy zobaczyli zbyt roznegliżowanych warszawskich wioślarzy. Rozterki miał też rabin z Wilna, gdy w 1922 r. w przerwie meczu dwóch wileńskich drużyn żydowskich Hakoah-Makabi, wszedł z Torą na boisko i zabronił kontynuowania gry. Mecz rozgrywano w sobotę, a więc w szabas, gdy bogobojny Żyd winien świętować, a nie uganiać się za piłką. Rabina jakoś przekonano i mecz (warunkowo!) dokończono. Ale dyskusja w środowisku żydowskim nie zakończyła się. Kilka miesięcy później grupa ośmiu rabinów spotkała się w Warszawie, by ostatecznie ustalić, czy w szabas można grać w piłkę. Stosunkiem 5:3 zwyciężyła zasada, że można, bo to nie praca, tylko chwalenie Pana Boga po sportowemu! W 1935 r. uwidocznił się z kolei problem młodych sportowców ukraińskiego klubu UKS Styr Łuck. Młodzi ludzie zafundowali sobie w letnią niedzielę turystyczną wyprawę po bezdrożach Wołynia. Kilku chłopców miało krótkie spodenki, co bardzo się nie spodobało miejscowemu popowi. Duchowny prawosławny w ostrych słowach udzielił im reprymendy.           

Sportowcy różnych narodowości musieli sprostać zatem temu samemu wyzwaniu: niezrozumieniu sportu przez znaczną część swej społeczności. To także łączyło sportowców II RP, niezależnie od ich narodowości i wyznania.           

Niektóre kluby sportowe były przybudówkami tej czy innej partii politycznej bądź też związku zawodowego. I tu jest jeszcze jeden łącznik, między sportem polskim i mniejszości narodowych, bo polityczne uwarunkowania też mogły łączyć. Ale o polityce i wpływie polityki na sport II RP, będzie w następnym odcinku.  

 

 

dr Robert Gawkowski