Moc zwykłych historii
- Data publikacji
- 1 marca 2018
Zakłada się z młodymi, kiedy mówią, że historia ich nie interesuje i nie wiedzą, po co mają się jej uczyć. Ma dwie godziny i musi ich przekonać, że się mylą. Bartłomiej Włodkowski jeszcze nigdy nie przegrał tego zakładu
Po kwadransie rozmowy z założycielem i liderem Fundacji Ave wszystko staje się jasne, a tajemnica wygranych zakładów zostaje odkryta – Włodkowski ma dar opowiadania. Od kilkunastu lat zaprasza innych gawędziarzy oraz pasjonatów do współpracy i wspólnie zarażają miłością do historii. Robią to jednak w nietypowy sposób – podczas gry terenowej, w zabytkowym autobusie lub na spływie kajakowym. Docierają dzięki temu do tych, którzy wcześniej nie interesowali się przeszłością.
Trumny, szmugiel i codzienność
„Fajerka Pradziadka Franciszka” to nazwa projektu edukacyjnego dla dzieci i młodzieży, która nawiązuje do jedynej pozostałości po domu pradziadka Włodkowskiego na warszawskim Bródnie. Dom po wojnie został zabrany przez komunistów, przed wojną zaś był częścią gospodarstwa, w którym pradziadek prowadził rzeźnię. Fajerka jest dobrym przedmiotem do pokazywania podczas spotkań z młodymi ludźmi. Mogą zgadywać, czym ona jest i do czego służy. Jest namacalnym łącznikiem z przeszłością. Pomaga w obrazowy sposób przywołać postać pradziadka. „Za młodu to on wcale nie był jakiś szczególnie odważny” – zaczyna opowieść pan Bartłomiej. „W czasie wojny polsko-bolszewickiej uciekł, bo się zwyczajnie bał. Natomiast w czasie okupacji potajemnie przewoził jedzenie spod Warszawy na Bródno” – dodaje i kontynuuje historię o tym, jak jego dziadek wspólnie z kolegą, producentem trumien z okolic cmentarza Bródnowskiego, wymyślili nieprzeciętnie skuteczny sposób szmuglowania mięsa.
Wyjeżdżali we dwóch za miasto, wioząc pustą trumnę. W czasie kontroli tłumaczyli strażnikom, że zmarła im ciotka i że jadą po ciało, żeby ją godnie pochować. Do tej trumny pakowali potem mięso i wracali z nią do miasta. Zakładali, że ze względu na tabu żaden Niemiec nie będzie zaglądać do środka. Faktycznie, przez wiele lat metoda działała, a pradziadek wyżywił w ten sposób wielu sąsiadów i pomógł im przetrwać wojnę.
„Kilka tygodni po spotkaniu z młodymi ludźmi, którym to opowiadałem, spytałem ich, co pamiętają z mojej ostatniej wizyty. A oni na to wypalili: pana pradziadek był bohaterem” – mówi mój rozmówca. Nie kryje dumy z tego, że udało mu się pokazać dzieciakom, jak różnie można pojmować bohaterstwo i że nie musi się ono wiązać ze strzelaniem z karabinu bądź rzucaniem granatami.
Odwieczne problemy
Fundacja Ave zajmuje się edukacją historyczną od kilkunastu lat. Jej przedstawiciele zdążyli się już przekonać, że historia nie zalicza się raczej do młodzieżowych pasji. Ich zdaniem źródeł tego problemu trzeba szukać w pierwszej kolejności w programach szkolnych. „Na historii musi być dużo dat, wiele trudnych nazw, musi być mowa o bohaterach, tych największych z wielkich. No i powinna lać się krew” – mówi pan Bartłomiej. Uważa, że młodzież bardzo łatwo zrazić do historii. Jeśli nie widzą powiązań między tym, czego się uczą, a ich własnym życiem, podają w wątpliwość sens nauki. Dlatego na zajęcia edukatorzy Ave przynoszą takie historie, jak ta o „Kleksie”.
Przenosimy się w niej do Wiśniewa lat 20. XX wieku. Dzisiaj w tym miejscu jest jedno z osiedli warszawskiej dzielnicy – Białołęki, ale sto lat temu był to podmiejski majątek rodziny Wiśniewskich. Kiedy w latach 20. był parcelowany, przenosiło się tu wielu zamożnych warszawiaków. Adwokaci i lekarze budowali tu piękne wille i zakładali ogrody. Miejsce było atrakcyjne dzięki jabłonowskiej ciuchci wąskotorowej i możliwości dogodnego dojazdu do miasta. Te atrakcje nie zaspakajały jednak potrzeb młodych ludzi, którzy nie czekali, aż ktoś wybuduje im dom kultury, tylko wzięli sprawy w swoje ręce.
W tym momencie opowieści osoba prowadząca spotkanie o Wiśniewie zazwyczaj wyciąga z torby stary zeszyt. To lokalna gazeta „Kleks” wydawana przez młodych wiśniewiczan. Odręcznie pisana, powielana za pomocą kalki w dwudziestu kilku egzemplarzach i sprzedawana po dwadzieścia groszy. „Ich tekst programowy jest fenomenalny: «Mieszkamy obok siebie, a nie znamy się. Obojętność gorzej niż mur chiński dzieli nas uporczywie. Pociskiem wspólnych celów przebijmy ten mur».” – przytacza z pamięci tekst pan Bartłomiej. „Oni, ci szesnastolatkowie, sto lat temu chcieli zintegrować sąsiadów. Taki sam tekst mógłby pojawić się dziś i wcale nie byłby przestarzały” – dodaje.
Co się jednak dalej działo z gazetą? Mimo tekstów na wysokim poziomie sprzedaż „Kleksa” była niewielka i w końcu miesięcznik upadł. Jednak autorzy nie poddali się, sprofesjonalizowali redakcję i założyli kolejne pismo pod tytułem „Młodzi”. Pisali je na maszynie, odbijali na powielaczu i wydawali aż do wybuchu wojny. Ci sami ludzie włączyli się później w działania Polskiej Macierzy Szkolnej i robili na peryferiach Warszawy kapitalne rzeczy – zakładali teatry, chóry, organizowali krajoznawcze wycieczki. Mało kto o nich słyszał, ale dzięki działaniom Fundacji te historie odżywają na nowo.
„Nie pada w tej opowieści z Wiśniewa słowo o Piłsudskim, nie ma bomb ani granatów, ale czy to nie jest piękny, plastyczny przykład dla dzieciaków? Chciałbym, żeby obchody stulecia niepodległości nie ograniczyły się do odmieniania nazwisk Piłsudskiego, Dmowskiego i Paderewskiego przez wszystkie przypadki. Wydarzenia 1918 roku są cezurą, ale tak naprawdę dopiero wyznaczają długą drogę ku niepodległości” – tłumaczy pan Bartłomiej.
Lokalna historia w lokalnej skali
Edukatorzy z Fundacji próbują pokazać, że niepodległość nie jest czymś, co dostaliśmy raz na zawsze, to proces, wyzwanie, które trzeba podejmować na nowo. Jak to robią?
Ich pomysł polega na szukaniu ciekawych ludzi i zdarzeń osadzonych w lokalnej historii, która toczyła się tuż za rogiem. Chodzi o znalezienie postaci, które chciały robić coś wartościowego dla innych, czuły się odpowiedzialne za swoje otoczenie i nie czekały z założonymi rękami – zupełnie jak nastolatkowie tworzący „Kleksa”. Za każdym razem punktem wyjścia do zajęć jest też inna historia – a to związana z kapliczką przydrożną, a to ze starym zdjęciem. W opowieściach i zabawach jest też sporo humoru, anegdot i pomysłów na tyle plastycznych, by urzekły one też najmłodszych. Jeśli bawiąc się, jadą wyimaginowaną ciuchcią jabłonowską, to szmuglują nią… parówki.
Celowy jest też zabieg włączenia w program dzielnic satelickich Warszawy, przede wszystkim Białołęki – peryferii stolicy postrzeganych jako nieciekawa sypialnia miasta. Stosunkowo niskie ceny mieszkań przyciągają tu ludzi z całej Polski. Najczęściej nie mają oni jednak związków emocjonalnych, rodzinnych, sentymentalnych z tym miejscem. Brakuje też relacji sąsiedzkich i miejsc spotkań. Działanie z lokalną młodzieżą jest więc próbą symbolicznego powiązania jej z tym otoczeniem i osadzeniem w historii.
Aby jednak takie zaproszenie było dla nich naprawdę ciekawe, pracownicy fundacji stosują interaktywne, angażujące metody edukacyjne. Zajęcia mają formę gry, która toczy się w szkole lub, najczęściej, w terenie. Na przykład historię Cmentarza Tarchomińskiego uczniowie szkoły podstawowej poznają, bawiąc się w poszukiwanie ducha tego miejsca. „Najpierw szukamy skojarzeń z cmentarzem. Dochodzimy do tego, że to nie tylko znicze i groby, ale dla dzieci to przede wszystkim duchy. Mówię, że mam kumpla ducha. Dzieciaki oczywiście nie wierzą, więc wyciągam list. Taki list jest już pewnym argumentem” – śmieje się pan Bartłomiej.
Następnie grupa chodzi po cmentarzu, znajduje listy przy ważnych grobach i rozwiązuje zagadki. Jedną z nich jest grób z winogronami. Okazuje się, że został tu pochowany Francuz, który założył lokalną winnicę. Był jednym z budowniczych pałacu, sprowadzonych na polecenie hrabiego Mostowskiego, którzy szybko ocenili, że lokalny klimat idealnie nadaje się na uprawę winorośli. W grobie pod aniołem spoczywa z kolei człowiek, który założył w 1918 roku Straż Obywatelską. Jej członkowie pomagali poszkodowanym w I wojnie światowej i założyli pierwszy lokalny sierociniec. Na koniec gry dzieci spotykają wreszcie ducha. Emocje najmłodszych są tak duże, że zapamiętują całą przygodę i opowiedziane historie. „Nauczyciele dzwonią i mówią, że rodzice pytali, co się działo dzisiaj w szkole, bo syn czy córka chcieli ich wyciągnąć na cmentarz i coś pokazać” – opowiada pan Bartłomiej. „Widać, że to rezonuje. Znaleźliśmy przepis na edukację historyczną, która działa”.
Przepis na sukces
Do stworzenia tego idealnego edukacyjnego dania potrzebne są trzy składniki: atrakcyjna forma, nowy temat i odpowiedni obszar na mapie. Sprawdzają się pomysły na wycieczki, gry, ale też tworzenie reportaży czy fotografowanie. Forma pracy powinna być angażująca i wynikać ze sposobu myślenia i działania młodych ludzi. Zdaniem pracowników fundacji najgorsza jest sztampa, na przykład zadanie typu „zróbcie album o historii naszego miasteczka”. Jedyne, co przychodzi dzieciakom wtedy do głowy, to wyszukanie informacji w sieci.
Wybierając tematy, należy szukać pomysłów spoza listy zagadnień w podręczniku, przekazywać treści, o których nie mówi się w telewizji. W szkole historii uczy się przez daty, suche fakty, wszystko wyjęte jest z kontekstu, pozbawione twarzy i opowieści o ludziach. Trudno to zapamiętać lub się z tym utożsamić. „Najlepiej jeśli w opowiadanych historiach można samemu się przejrzeć” – dodaje pan Bartłomiej. Zachęca do spotykania się i rozmawiania ze starszymi ludźmi mieszkającymi w okolicy. Historia lokalna budzi największe emocje i najbardziej uruchamia wyobraźnię.
Przepis na sukces chyba działa, skoro zgłoszenia ze szkół i przedszkoli napływają lawinowo. W 2017 roku chętnych na zajęcia było cztery razy więcej niż miejsc. Zgłaszają się nawet szkoły, do których fundacja nie wysyłała żadnej informacji. Nauczyciele dowiadują się od innych nauczycieli, działa poczta pantoflowa. Kalendarze edukatorów na kilka kolejnych miesięcy są w zasadzie zapełnione.
Nauczyciele często mówią, że inspirują się zajęciami i chcieliby podobnie pracować, ale brakuje im narzędzi. Dlatego fundacja przygotowuje i publikuje materiały edukacyjne, na przykład grę „Kapliczkowy Piotruś” nawiązującą do gry karcianej Piotruś. I podpowiada osobom pracującym na co dzień z młodymi ludźmi, jak mogą rozwijać swoje pomysły i warsztat.
Wiele odcieni historii
Pan Bartłomiej zachęca też do tego, by nie upraszczać, nie pokazywać historii jako czarno-białej, nie dzielić ludzi na dobrych Polaków i złych Niemców. Pokazuje na cmentarzu groby Olędrów. Dzieci zapytane, kim byli ci ludzie, zgadują, że to pewnie Niemcy, których Polacy zabili w czasie wojny. Są zaskoczone, kiedy prowadzący zaprzecza i tłumaczy, kim byli osadnicy, że mieli tu swój dom i przyjaciół, także Polaków.
Edukatorzy nie unikają też trudnych opowieści. Ich zdaniem my – jako społeczeństwo, szkoła, media – za często ukrywamy takie historie przed dziećmi. Tymczasem przez program fundacji przeszło około pięciu tysięcy młodych osób i to doświadczenie potwierdza, że młodzież jest gotowa także na wysłuchanie tragicznych historii. Jedną z nich jest opowieść o księdzu Albinie Kołakowskim, który w czasie powstania warszawskiego prowadził działalność konspiracyjną. Pod koniec sierpnia 1944 roku został wydany. Następnego dnia przyjechali hitlerowcy. Poprosił ich tylko o to, żeby mógł się przebrać, bo pracował w polu. Wyszedł do drugiego pokoju i uciekł przez okno. Niemcy wpadli w szał, wywieźli i rozstrzelali wszystkich mężczyzn z wioski. Do dziś nie wiadomo, gdzie są ich ciała, ich rodziny nadal nie wiedzą, gdzie zapalić dla nich znicze. „Ta historia pokazuje, jak okrutna jest wojna. Za bardzo się zachwycamy jej ideą, w wielu grupach ona budzi euforię, choć ludzie nie wiedzą, czym ta wojna tak naprawdę jest. Nie wyobrażamy sobie, że dotyka wszystkich, z dnia na dzień znikają całe rodziny. To do dzieci trafia”.
PS:
Pewnego dnia do biura fundacji dostarczono dużą paczkę. W środku znaleziono zbindowaną książkę, na którą składało się czterdzieści listów od uczniów, którzy wzięli udział w cyklu spotkań o niepodległości. Jeden z chłopców napisał w swoim liście: „Po tej wycieczce poczułem miłość do mojej Białołęki”. To chyba najlepsza ocena, jaką mogli dostać prowadzący. Dzieciaki zawsze krzyczą na koniec spotkań z Fundacją: „Chcemy jeszcze!”. Trudna się z nimi nie zgodzić, tych historii można słuchać w nieskończoność.
Magdalena Kubecka
„Fajerka pradziadka Franciszka” to projekt zrealizowany od września do listopada 2017 roku przez warszawską Fundację AVE. Projekt skierowany był do dzieci i młodzieży. W trakcie interaktywnych zajęć w szkołach i wycieczek zabytkowym autobusem, uczestnicy poznawali historię Warszawy z różnymi wymiarami niepodległości w tle. W ramach projektu zrealizowano 66 lekcji oraz 69 wycieczek.